Goodbye, so long, adieu

Coby podbić atmosferę smutku spowodowanego tym, że coś się kończy (nawet jeśli to serial. Jeśli ktoś jeszcze nie zauważył – tak, przywiązuję się do fikcyjnych postaci. Powiedzcie przy mnie „Syriusz Black” i cieszcie się moją reakcją), proponuję odpowiednio melancholijny utwór na rozgrzewkę:

Oj, ta muzyka z Cowboy Bebopa, bezbłędna. No, ale ja nie o tym. Dziś o serialach, które ostatnio* skończyłam oglądać – albo dlatego, że niedawno zakończono emisję, albo dlatego, że w końcu się z nimi uporałam.

Awkward / Inna

Zaczynam od serialu, co do którego nie jestem pewna – z początku piąta seria miała być ostatnią, teraz twórcy i aktorzy zarzekają się, że jeśli MTV da im zielone światło, to będą kręcić dalej. Moje zdanie w tej kwestii jest zdecydowane:

colin_stop

Serio. Nie.

Pisałam już, że scenarzystom pomysły zaczęły się kończyć już na początku trzeciej serii – i to był idealny moment, żeby cały serial skasować. Jenna pozbyła się debilnego chłopaka numer trzy, istniały szanse, że w jej głowie zaświtał pomysł, że może warto trochę pobyć samą… Ale z jakiegoś powodu zdecydowano się „Inną” nie tylko przedłużyć, ale dodatkowo dwukrotnie zwiększyć ilość odcinków w serii. Dodajmy do tego zmianę scenarzystów prowadzących, wieczny recycling tych samych wątków (ileż razy Jenna może dochodzić do wniosku, że Matty to ten jedyny, po czym się błyskawicznie rozmyślić?)… w rezultacie nieliczni, którzy dotrwali do piątej serii, marzyli tylko, by w końcu ta męka się skończyła. Przyznaję, że jedynym wątkiem, który jakoś tam podtrzymywał moją ciekawość, był nowy związek Sadie (której odpowiednik mam w prawdziwym życiu), ale i tę relację twórcy umieli mi obrzydzić. Ostatni z chłopaków Jenny też wydawał się sensowny, ale w którymś momencie chyba scenarzystów oświeciło, że jest za fajny i nie daj Boże widzowie zaczną go lubić bardziej niż Matty’ego, więc… w trymiga dopisano mu w dwóch ostatnich odcinkach parę niewybaczalnych wad i po sprawie. Wielka szkoda, że tak to wszystko się potoczyło – z początku lubialne postaci zredukowano do irytujących karykatur samych siebie. Mam szczerą nadzieję, że to była ostatnia odsłona ich przygód.

Graceland

Graceland to jeden z tych seriali, które oglądałam ze względu na jednego aktora (inny przykład: The Night Shift; mimo całej mojej sympatii do Eoina Mackena nie miałam jednak potrzeby oglądać więcej niż jednej serii – a ku mojemu zaskoczeniu powstały jeszcze dwie). Tym razem wabikiem był bardzo utalentowany, zarówno muzycznie jak i aktorsko, Aaron Tveit. Fani (nie oszukujmy się. Fanki) musicali znają go z roli Enjolrasa, który w jego wykonaniu stał się najpiękniejszym idealistycznym lewakiem w historii kina, a także ze świeżutkiego Grease Live, gdzie uroczo wcielał się w Danny’ego Zuko. Aaron jest jednym z tych ludzi, którzy chyba urodzili się po to, żeby zostać ulubieńcami internetu i pod wieloma względami sprawia wrażenie amerykańskiego odpowiednika Toma Hiddlestona (ten sam urok osobisty i skromność, a o wiele lepsze włosy) – tym bardziej musiałam zobaczyć, jak sprawdzi się w głównej roli serialu o szpiegach.

Na początku muszę powiedzieć jedno – Tveit poradził sobie świetnie. Jest zupełnie wiarygodny zarówno jako idealistyczny żółtodziób, jak i (spoiler!) o wiele bardziej cyniczny i do tego uzależniony od leków wrak siebie z trzeciej serii.

(W obu odsłonach jest też bardzo piękny. Na słodko:

tumblr_n72ewhPCPi1s3icgyo1_250

I na gorzko:

tumblr_nrzo7vHOrQ1qal0zgo7_250)

Reszta obsady też radzi sobie bardzo dobrze i udaje im się stworzyć ciekawą i dającą się lubić grupę – szczególnie kobiety są napisane naprawdę ciekawie i ich rola wykracza zdecydowanie poza bycie obiektem męskich spojrzeń. Problem polega na tym, że twórcy w bardzo dziwny sposób pokierowali tonem samego serialu. Pierwsza seria była opowieścią o współpracy pięknych ludzi, którzy mieszkają w jednym domu, flirtują ze sobą, a gdzieś obok tego są też tajnymi agentami. Oczywiście mieli dylematy i kilka mrocznych sekretów, ale wszystko utrzymane było przez większość czasu w leniwym wakacyjnym klimacie. W drugiej natomiast drużyna uległa rozbiciu – każdy dostał swoją sprawę, w pakiecie z naprawdę mrocznymi momentami, załamaniami nerwowymi, pijackimi awanturami, zwidami, postrzałami i czego dusza zapragnie. Z jednej strony – zawsze się chwali, gdy scenarzyści chcą iść naprzód, z drugiej – pisać mrok i grozę trzeba umieć. Jak się do tego podejdzie nieumiejętnie, to robi się niezamierzenie śmiesznie – i dokładnie to się wydarzyło w Graceland. W trzeciej serii starano się jakoś przywrócić „team spirit”, który tak podobał mi się w pierwszej serii, ale główna intryga nadal była nadto wydumana i nieco absurdalna (ileż można jechać na mocno wyolbrzymionych stereotypach Ormian). Miałam jednak wrażenie, że całość rozłazi się mocno w szwach i brakuje pomysłu na to, co dalej – szkoda, bo ostatni odcinek zakończył się cliffhangerem, a ciągu dalszego się nie dowiemy.

Podsumowując – był to bardzo nierówny serial; z jednej strony momentami bardzo nieporadnie napisany i nieco anachronicznie nakręcony (nie umiem tego dokładnie wytłumaczyć, ale już sama czołówka jest taka… sprzed 10 lat), z drugiej – zaludniony zaskakująco sympatycznymi postaciami. No i nade wszystko – Aaron Tveit podbija serce swoim zaangażowaniem w rolę, każdą miną i spojrzeniem.

A przecież tak łatwo było zniwelować wszelkie niedociągnięcia. Wystarczyło dać chłopu zaśpiewać. Patrzcie na to:

Na moje szczęście Aaron gra teraz w nowej produkcji – satyrze politycznej z elementami horroru i sf (!!!) – Braindead. Po dwóch odcinkach daję okejkę.

The Musketeers

Drodzy państwo, tak się powinno robić seriale pisane przez kobiety i dla kobiet. Tak się powinno ekranizować opowieści spod znaku płaszcza i szpady. Nie ma co się bawić w postmodernizm, steampunk, obsadzanie Leo DiCaprio w dwóch rolach na raz czy inne pierdoły. Nie ma sensu szczególnie wiernie trzymać się książkowego oryginału, bo – umówmy się – bardzo niewiele osób go w ogóle zna. Serio, mam wrażenie, że wszyscy mamy w głowie, że istniało trzech muszkieterów, Atos, Portos i Aramis, potem dołączył do nich D’Artagnan, jeden był za wszystkich, a wszyscy dla jednego, ale mało kto byłby w stanie wymienić jakieś ich przygody. Znam co prawda jedną zagorzałą fankę powieści Dumasa i ona faktycznie burzy się na odstępstwa od oryginału… no ale jest w tym sama. Cała reszta śmiertelników (śmiertelniczek?) będzie się bawić świetnie przy tej wersji, którą zaproponowało nam BBC.

Scenarzyści poczynają sobie z oryginałem dość odważnie, to znaczy – w wypadku głównych bohaterów oprócz imion zachowali im tylko główne cechy charakteru, a jeśli chodzi o postaci drugoplanowe – odnoszę wrażenie, że wzięli po prostu jakieś personalia od Dumasa i dopisali do nich zupełnie nowe historie. Jest trochę campowo, feministycznie i nowocześnie światopoglądowo (można się kłócić, czy siedemnastowieczne postaci byłyby tak liberalne, jeśli chodzi o prawa kobiet, uchodźców czy osób nisko urodzonych), ale jednocześnie barwnie, zabawnie i niezwykle uroczo. Muszkieterowie są napisani tak, że w każdym z nich (z innego powodu, ale i tak) można się z miejsca zakochać. Atos jest tym mrocznym, tajemniczym i ze złamanym życiem – Tom Burke to dla mnie w tej roli objawienie. Choć równie dobry, choć mocno absurdalny, był jako zupełnie przerysowany Dołochow w „Wojnie i Pokoju”. I w radiowej adaptacji Jane Eyre. Coś jest w tym człowieku z blizną po rozszczepieniu wargi, co czyni go bardzo interesującym i niejednoznacznym. No, ale wracamy do muszkieterów. Portos jest takim trochę nadąsanym miśkiem-nerwuskiem, na szczęście jednak niegłupim, czego nie można powiedzieć o książkowym odpowiedniku. D’Artagnan jest trochę bezczelny, w gorącej wodzie kąpany, ale za to ma serce po właściwej stronie i udowadnia, że Luke Pasqualino poza bardzo piękną buzią ma jeszcze sporo talentu (którego zupełnie nie mogłam się dopatrzyć w Skinsach, gdzie chłopak dwa sezony opitolił jedną miną). A Aramis… no, wygląda tak:

tumblr_nm05b7ZyE51r4m9l3o1_500

Ja wiem, to jest naprawdę okropne i płytkie z mojej strony, ale Santiago Cabrera to idealny wybór do roli faceta, który mimochodem poderwie każdą kobietę, z którą się zetknie. Jego Aramis to stuprocentowy kot ze Shreka.

No i wszystko pięknie, ale plejada pięknych panów to dziś trochę za mało, żeby serial się bronił. Ja polubiłam „Muszkieterów” za postaci kobiece. Oczywiście, że pewnie nieco nie ze swojej epoki i za bardzo wyemancypowane – ale i tak „Muszkieterowie” nie mają nic wspólnego z realiami historycznymi, więc kto by się tym przejmował. Nie dają sobie w kaszę dmuchać (Konstancja), są niebezpieczniejsze od większości facetów (Milady), umieją być prawdziwymi politykami (królowa Anna), mają zdecydowane poglądy, są wrażliwe, mają pogmatwane życiorysy… Po prostu nie są ani przez moment potraktowane po macoszemu i mimo, że nie są bohaterkami pierwszoplanowymi, to widać, że poświęcono sporo czasu stworzeniu tych postaci.

Czy to jest mądry serial? Niekoniecznie. Oczywiście, ma przesłanie takie jak należy (dobro zwycięży, a przyjaźń jest magią), ale nie dla mądrości życiowych warto go obejrzeć. Dawno nie widziałam produkcji, w której po prostu każda postać pierwszoplanowa (oprócz tej granej przez Ruperta Everetta, na którego powoli dostaję alergii) budziłaby moją sympatię.

Whitechapel

Pisząc o tym serialu mam przekonanie graniczące z pewnością, że nie do końca wiem o czym mówię. „Whitechapel” jest horrorem, czyli należy do gatunku, który omijam szerokim łukiem. Nie dlatego, żebym miała wobec samej idei strachu za pieniądze zastrzeżenia, po prostu niemal nigdy się przy ich oglądaniu nie boję, więc dla mnie po prostu nie robią swojej roboty. Poza tym programowo unikam oglądania filmów i seriali z nadmierną ilością krwi i flaków, bo uważam że jako ludzkość powinniśmy raczej odchodzić od oglądania przemocy dla przyjemności. Skoro więc horrorów nie oglądam, to nie umiem do końca ocenić, który jest dobry, a który nie. Jestem pewna jednego – miałam z „Whitechapel” spory problem.

Muszę oddać twórcom, że mieli bardzo ciekawy pomysł – główną oś fabularną serialu stanowią morderstwa nawiązujące do londyńskich miejskich legend. Ma to nietypowy walor edukacyjny, bo wielu tych historii po prostu nie znałam; są one poza tym pokazane w bardzo plastyczny, ciekawy sposób i bez doszukiwania się nadnaturalnych tłumaczeń tam, gdzie ich nie ma (trochę jak w Scoobym Doo, gdzie potworem zawsze na końcu okazywał się człowiek). Poza tym wizualnie i stylistycznie serial bardzo dobrze się wpisuje w horrorową estetykę – jest ciemnawo, wszystko rzuca długie cienie, są dramatyczne ujęcia i klimatyczna muzyka. Obsadę dobrano naprawdę nieźle (dużo punktów za głównego bohatera, którego gra Rupert Penry-Jones. Tak, to jedna z tych pozycji oglądanych ze względu na jedną osobę), do tego na każdą postać napisano tak, żeby miała ważną, wyraźnie określoną rolę. Ale właśnie jeśli chodzi o bohaterów, zaczynają się schody.

Czytając moje wywody łatwo zauważyć, że o mojej opinii o filmie czy serialu decyduje to, czy bohaterowie budzą jakieś emocje, a ich losy mnie w jakiś sposób obchodzą. Jeśli chodzi o „Whitechapel”, to niemal wszystkie postaci budziły we mnie irytację – bo były po prostu karygodnie źle napisane. Niemal każda scena, w której mieliśmy ich lepiej poznać, albo co gorsza pokazywała ich od tej bardziej nieformalnej, humorystycznej strony, wywoływała tylko spore zażenowanie. Nie umiem wskazać, co dokładnie poszło nie tak – może rozdźwięk między dość posępnym tonem całości, a tymi „lekkimi”scenami. Może nieudolne dialogi, przy których miałam ochotę krzyczeć do ekranu „Kto mówi w ten sposób? Czy ktokolwiek w ten sposób rozmawia?”. A może to, że czasem zupełnie niespodziewanie jakiś bohater zachowywał się w sposób zupełnie do niego nie pasujący i nie sprawiało to wrażenia celowego zabiegu (a kiedy w 4. serii próbowano robić to celowo, nie do końca się to udawało, bo zachowania bez sensu zdarzały się i wcześniej).  Jeśli chodzi o portrety psychologiczne postaci, to chyba jedynym w miarę spójny był główny bohater i jego zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Reszta obsady, mimo wyraźnych starań, nie była w stanie nadać swoim bohaterom większej głębi.

Nie chcę jakoś zdecydowanie odradzać „Whitechapel”, bo po pierwsze sama fabuła przez większość czasu jest naprawdę interesująca, a po drugie – może to jest normą w gatunku, że psychika postaci nie jest priorytetem scenarzystów. Jeśli kogoś zupełnie nie obchodzi to, jak bohaterowie się zachowują (w szczególności w relacji z innymi), to pewnie będzie się całkiem nieźle przy tym serialu bawił.

Downton Abbey

O Downton napisano już tyle, że czego bym nie wymyśliła, nie dodam niczego nowego, ale chcę chociaż odnotować fakt, że dotrwałam do samego końca. Jullian Fellowes zrobił tym serialem rzecz bardzo ciekawą – wmówił sporej części świata, że to jest dobra produkcja niemal wyłącznie przez ubranie bohaterów w piękne stroje z epoki i narzucenie im snobistyczn0-staroświeckich akcentów. O dziwo na tę hochsztaplerkę nabrali się nie tylko widzowie (w tym ja, o czym zaraz), ale też niektórzy amerykańscy krytycy, którzy lata całe nominowali aktorów z Downton do rozmaitych nagród, mimo że ci nie mieli zbyt wiele do zagrania. No bo umówmy się – „Downton Abbey” to bardzo widowiskowa opera mydlana żerująca na naszym przekonaniu, że te sto lat temu życie było piękniejsze, mężczyźni szarmanccy, no i nic nigdy nie było brudne. Fabuła przestała się kleić w bardzo określonym momencie – gdy uśmiercono dwie główne postaci (nie podaję imion dla tych, co chcieliby obejrzeć, a parę ostatnich lat przesiedzieli w szafie) i nie zaproponowano nam nikogo równie interesującego w zamian. Mimo to widzowie oglądali dalej, bo przez te pierwsze kilkanaście odcinków zdążyli polubić snobistycznych, choć sympatycznych Crawleyów i ich lekko karykaturalnych, ale poczciwych służących. Jedne wątki obchodziły mnie bardziej (Lewicowy irlandzki szofer! Środkowa siostra-brzydkie kaczątko!), inne mniej (mało jest postaci, które irytowały mnie jak Bates i jego wieczna mina zarozumiałego męczennika), ale wszystko i tak bladło w obliczu niczym nieskrępowanej wspaniałości Maggie Smith.

Gdyby tylko „Downton Abbey” byłoby ze dwie serie krótsze, żegnałabym się z nim jeszcze cieplej i większym smutkiem. Niestety, serial jakoś nie chciał się skończyć i podczas ostatnich odcinków nachodziła mnie myśl „ile jeszcze?” – mimo to będę go wspominać bardzo ciepło, bo jak by nie było – dostarczył mi wielu godzin (niekoniecznie wysublimowanej) rozrywki.

I tylko Isis szkoda.

* Pojęcie względne – w tym wypadku oznacza przedział czasu od ostatniego mojego wpisu o serialach do dosłownie kilku dni temu. Nie ma jak pisać na bieżąco.

4 myśli w temacie “Goodbye, so long, adieu

  1. Wyspy Kultury 9 sierpnia, 2016 / 8:53 am

    Długo przeżywałam koniec Downton, ale jakoś dałam sobie z tym radę. Przyznaję się bez bicia, Muszkieterów obejrzałam tylko jeden sezon, pierwszy. W czasie drugiego stwierdziłam, że nie ma Richelieu czyli Capaldiego i to już nie to i nie oglądam 😉

    • bonduelle 9 sierpnia, 2016 / 10:44 am

      Capaldiego uwielbiam, ale tak naprawdę jego Richelieu był po prostu Typowym Capaldim Robiącym Swoje Popisowe Miny, nie uważasz? 😉

  2. porta celeste 9 sierpnia, 2016 / 9:49 am

    „Whitechapel” uwielbiam absolutnie i ubolewam, że urżnęli ten serial. Nie sądzę, jakoby postacie były karygodnie źle napisane – dla mnie „Sherlock” jest napisany dużo gorzej… Poza Andrew, ma się rozumieć.

    • bonduelle 9 sierpnia, 2016 / 10:43 am

      Jak się teraz nad tym zastanawiam to faktycznie, w „Sherlocku” konstrukcja postaci nie jest jakoś bardzo finezyjna. No, może z wyłączeniem Watsona, bo Martin Freeman potrafi wszystko zagrać tak, żeby było niejednoznacznie (gdzieś w internecie wyczytałam określenie, że on umie zrobić dwie miny naraz i przekazać jednocześnie sprzeczne emocje. Coś w tym jest). Tylko że chyba mi to nie przeszkadzało, bo ton całości jest raczej lekki i przewrotny, choć scenarzyści trochę się ostatnio w sobie zakochali i całość stała się zbyt zadowolona w siebie. Za to w „Whitechapel” jest raczej posępnie i jakoś to tego mi nie pasują bohaterowie napisani zbyt grubą kreską.
      Ale podtrzymuję moją opinię – to jest ciekawa produkcja i jeśli komuś takie rzeczy nie przeszkadzają aż tak jak mnie, to pewnie się będzie przy niej dobrze bawił 🙂

Dodaj komentarz