Serialowe hity i kity tego sezonu (1/2)

Mamy już połowę maja, więc sezon serialowy zbliża się do końca. Obiecywałam sobie, że nie będę zaczynać niczego nowego, ale akurat w tej kwestii z silną wolą u mnie słabo. Każda (no, nie każda, ale sporo) nowa produkcja kusi zwiastunami, zdjęciami /przystojnymi aktorami/, więc kilka razy uległam. Przy niektórych pozycjach zostanę, inne pożegnam bez większego żalu – nie, żeby nie dało się oglądać, ale skoro na kolejne odcinki w ogóle nie czekam, to po co tracić czas. W końcu tyle innych pozycji domaga się obejrzenia.


Porzucam

Gotham
Razem z kumplem mocno się ekscytowaliśmy pomysłem serialu, który ma pokazywać same początki Batmana i plejady jego adwersarzy. W końcu dla kogoś, kto choć trochę lubi całą serię o Człowieku-Nietoperzu, możliwość zobaczenia tej historii począwszy od dzieciństwa Bruce’a jest nie do pogardzenia. Poza tym Ben Mackenzie jest nie najgorszym aktorem, Jada Pinkett-Smith dostała absurdalne ciuchy… Mogło być ciekawie… a no właśnie.
Największą wadą „Gotham” jest to, że nie jest ciekawie. Miasto niby ma być mroczne i niebezpieczne, ale zbyt często nastrój jest na tyle campowy, że trudno się przejąć pokazywanymi wydarzeniami. Podobnie postaci nakreślone są na tyle grubą kreską, że trudno zżyć się z kimś, kto jest chodzącym stereotypem. W jednowymiarowości przoduje Jada Pinkett-Smith, której chyba powiedziano, że ma wymawiać każde zdanie w trybie sassy bitch, przesadnie do tego gestykulując (swoją drogą to, co mnie naprawdę w tym serialu przerażało, to jej tipsy). Mówiąc krótko – „Gotham” zawiodło moje oczekiwania; obiecywano Burtonowski klimat noir, wyszło trochę za bardzo w stylu Schumachera. Nie znaczy to, że nie da się tego oglądać – można, nie ma tutaj batkarty kredytowej i kombinezonu z sutkami, nie ma też Robina. Niektóre postaci nawet są w miarę sympatyczne (Harvey), ale to za mało żebym w ogóle pamiętała, że mam znaleźć nowy odcinek.

fishmooney

Szpony Fish Mooney budziły we mnie przerażenie i fascynację zarazem. Ale tylko one.

The Night Shift
Oto jeden z tych seriali, które zaczęłam oglądać z powodów czysto estetycznych – każdy, kto oglądał „Merlina” wie, jak idiotycznie i rozbrajająco przystojny jest grający Gwaine’a Eoin Macken. Kiedy więc ten człowiek-orkiesta (czego on nie robi – reżyseruje filmy, pisze książki, dorabia jako model) dostał główną rolę w serialu, wiedziałam, że trzeba będzie rzucić okiem. Mimo, że zapowiadało się na typowy lekarski proceural i nie mam pojęcia, kto w ogóle wpadł na pomysł że właśnie tego potrzebujemy w telewizji, skoro można rzucić okiem na siedemsetną serię Greysów albo obejrzeć powtórkę M*A*S*Ha. No, ale ktoś uznał, że perypetie uczuciowo-zawodowe lekarzy z nocnej zmiany szpitala w San Antonio są tym, czego widz jest spragniony. I o dziwo chyba nawet tak było, bo ostatnio wyświetlano drugą serię.
Nie żeby był to zły serial, w żadnym wypadku. Nie jest on też oczywiście dobry; bazuje na znanych i oklepanych schematach. Główny bohater, taki trochę Han Solo, a trochę mesjasz medycyny interwencyjnej, ma Wielką Traumę i Złamane Serce. Dostajemy więc masę maślanych spojrzeń poprzeplatanych flashbackami nachalnie przypominającymi nam, że typ był na wojnie i nie było tam różowo. Właściwie postać ratuje tylko urok osobisty Mackena, który czego nie zagra, to dowygląda (i nie ma oporów przed negliżowaniem się z byle powodu) – choć może lepiej żeby milczał, bo jego „amerykański” akcent woła o pomstę do nieba. Reszta postaci jakoś tam wtapia się w tło, a jedyni, którzy wzbudzili moje większe zainteresowanie, ponoć nie wrócili w drugiej serii z powodu innych zobowiązań zawodowych. Ponoć – bo zupełnie nie byłam zainteresowana tym, który schemat fabularny powielać będą scenarzyści tym razem.

Eoin-Macken-The-Night-Shift
Eoin i jego popisowa boleściwa mina. Trochę za mało, żeby uciągnąć cały serial.

Następnym razem trzy pozycje, które spodobały mi się na tyle, że zostanę z nimi dłużej.

Jedna myśl w temacie “Serialowe hity i kity tego sezonu (1/2)

Dodaj komentarz